Obawiam się, że nie uwierzycie, ale to naprawdę zbieg okoliczności, że znowu trafiłam na skandynawskiego pisarza! Nie kojarzyłam Andersa de la Motte ze Szwecją. Prawdę mówiąc, nie kojarzyłam go w ogóle.
Wiem, że wszyscy przeczytali "Geim" parę lat temu i zdążyli o lekturze dawno zapomnieć, ale ja zupełnym przypadkiem dryfuję poza głównym nurtem czytelniczym i zwykle trafiam na popularne lektury z opóźnieniem. Tak było i tym razem, pierwsza część trylogii Andersa de la Motte załapała się na swoiste last minute.
Aluzja do wakacji jest tu jak najbardziej na miejscu, bo kiedy czytałam "Geim", lato trwało w najlepsze i coś, co wyglądało na zwykłe czytadło, doskonale pasowało do okoliczności przyrody.
I tak oto poświęciłam jedno wakacyjne popołudnie na czytanie o przygodach trzydziestoletniego nieudacznika, Henrika Petterssona. Główny bohater "Geim" nie zaprząta sobie głowy obowiązującym prawem, przez co ciągle wpada w tarapaty. Nie przeszkadza mu to jednak żyć beztrosko i snuć coraz to nowe, nierealne plany na przyszłość. HP, bo tak nazywają go przyjaciele, jest przekonany, że zasługuje na więcej, a świat go zwyczajnie nie docenia.
Pewnego dnia Henrik znajduje telefon i za jego sprawą daje się wciągnąć w grę. Na początku wszystko wygląda niewinnie, HP podejrzewa nawet, że padł ofiarą żartu kolegów. Szybko jednak okazuje się, że sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana, a polecenia, które wydaje telefon nie mają nic wspólnego z zabawą. Zasady są proste- Henrik wykonuje instrukcje twórców gry, w zamian otrzymując punkty, które przeliczane są na pieniądze. Początkowo zadania są łatwe- HP ma na przykład ukraść parasol, wkrótce jednak stawka rośnie. Zadania stają się coraz trudniejsze, bardziej niebezpieczne, a gra zaczyna toczyć się o ludzkie życie.
Miałam rację, spodziewając się czytadła? Na szczęście nie jest tak banalne, jak mogłoby się wydawać. Jeśli przyjrzeć się fabule, "Geim" na pierwszy rzut oka jest ciekawym, ale niezbyt nowatorskim thrillerem. W rzeczywistości jednak można by znaleźć w tej książce interesujące zagadnienia. Wszak Pettersson zostaje uczestnikiem gry dzięki silnej skłonności do rywalizacji i pragnieniu wygrywania. Także nowe technologie odgrywają znaczną rolę w grze, umożliwiając nieustanne porównywanie się z innymi i chwalenie się osiągnięciami. Wydaje mi się, że w tym wątku jest ukryty potencjał, ale Anders de la Motte nie wykorzystał go w pełni.
Autorowi udało się za to stworzyć wartką opowieść, może niezbyt prawdopodobną, ale na pewno wciągającą. Duża w tym zasługa narracji, która prowadzona jest dwutorowo- towarzyszymy na przemian Henrikowi i pewnej ambitnej policjantce. Dzięki temu zabiegowi napięcie cały czas rośnie, choć mimo wszystko moja krew pozostała niezmrożona. Myślę, że przyczynił się do tego prosty język, którym tę książkę napisano.
Podsumowując, "Geim" to dobry pomysł, który chyba został stłamszony przez niewystarczający warsztat autora. Anders de la Motte niczym mnie nie zaskoczył- spodziewałam się czytadła, dostałam poprawne czytadło. Może to wina tłumacza, ale "Geim" to najlepszy dowód na to, że samymi wulgaryzmami mocnej literatury się nie tworzy.
Anders de la Motte, [geim], Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012
Wiem, że wszyscy przeczytali "Geim" parę lat temu i zdążyli o lekturze dawno zapomnieć, ale ja zupełnym przypadkiem dryfuję poza głównym nurtem czytelniczym i zwykle trafiam na popularne lektury z opóźnieniem. Tak było i tym razem, pierwsza część trylogii Andersa de la Motte załapała się na swoiste last minute.
Aluzja do wakacji jest tu jak najbardziej na miejscu, bo kiedy czytałam "Geim", lato trwało w najlepsze i coś, co wyglądało na zwykłe czytadło, doskonale pasowało do okoliczności przyrody.
I tak oto poświęciłam jedno wakacyjne popołudnie na czytanie o przygodach trzydziestoletniego nieudacznika, Henrika Petterssona. Główny bohater "Geim" nie zaprząta sobie głowy obowiązującym prawem, przez co ciągle wpada w tarapaty. Nie przeszkadza mu to jednak żyć beztrosko i snuć coraz to nowe, nierealne plany na przyszłość. HP, bo tak nazywają go przyjaciele, jest przekonany, że zasługuje na więcej, a świat go zwyczajnie nie docenia.
Pewnego dnia Henrik znajduje telefon i za jego sprawą daje się wciągnąć w grę. Na początku wszystko wygląda niewinnie, HP podejrzewa nawet, że padł ofiarą żartu kolegów. Szybko jednak okazuje się, że sytuacja jest o wiele bardziej skomplikowana, a polecenia, które wydaje telefon nie mają nic wspólnego z zabawą. Zasady są proste- Henrik wykonuje instrukcje twórców gry, w zamian otrzymując punkty, które przeliczane są na pieniądze. Początkowo zadania są łatwe- HP ma na przykład ukraść parasol, wkrótce jednak stawka rośnie. Zadania stają się coraz trudniejsze, bardziej niebezpieczne, a gra zaczyna toczyć się o ludzkie życie.
Miałam rację, spodziewając się czytadła? Na szczęście nie jest tak banalne, jak mogłoby się wydawać. Jeśli przyjrzeć się fabule, "Geim" na pierwszy rzut oka jest ciekawym, ale niezbyt nowatorskim thrillerem. W rzeczywistości jednak można by znaleźć w tej książce interesujące zagadnienia. Wszak Pettersson zostaje uczestnikiem gry dzięki silnej skłonności do rywalizacji i pragnieniu wygrywania. Także nowe technologie odgrywają znaczną rolę w grze, umożliwiając nieustanne porównywanie się z innymi i chwalenie się osiągnięciami. Wydaje mi się, że w tym wątku jest ukryty potencjał, ale Anders de la Motte nie wykorzystał go w pełni.
Autorowi udało się za to stworzyć wartką opowieść, może niezbyt prawdopodobną, ale na pewno wciągającą. Duża w tym zasługa narracji, która prowadzona jest dwutorowo- towarzyszymy na przemian Henrikowi i pewnej ambitnej policjantce. Dzięki temu zabiegowi napięcie cały czas rośnie, choć mimo wszystko moja krew pozostała niezmrożona. Myślę, że przyczynił się do tego prosty język, którym tę książkę napisano.
Podsumowując, "Geim" to dobry pomysł, który chyba został stłamszony przez niewystarczający warsztat autora. Anders de la Motte niczym mnie nie zaskoczył- spodziewałam się czytadła, dostałam poprawne czytadło. Może to wina tłumacza, ale "Geim" to najlepszy dowód na to, że samymi wulgaryzmami mocnej literatury się nie tworzy.
Anders de la Motte, [geim], Wydawnictwo Czarna Owca, Warszawa 2012
Ja nie czytałam...ale zachecasz:) chyba pasuje na czas kiedy się budzisz i nie możesz usnac a kiedy fiozofow nie rozumiesz;)M.
OdpowiedzUsuńNo tak, w takiej sytuacji można:)
OdpowiedzUsuńA okładka jak z Dextera;)
OdpowiedzUsuńM.
Kindelek trochę ograniczył mi przyjemność podziwiania okładki;)
OdpowiedzUsuńNazwisko autora zdecydowanie brzmi mało skandynawsko, więc nie dziwię się, że kojarzyłaś je z innymi rejonami. :)
OdpowiedzUsuńMankamenty powieści z gatunku tych, na które jestem uczulona, więc znajomość z tym panem ograniczę do Twojej recenzji. :) Szkoda, bo pomysł na tę historię był całkiem niezły.
A ja chyba dam autorowi drugą szansę i przeczytam kolejną książkę z tej serii. Będę żałować, na pewno będę;)
OdpowiedzUsuńLubię skandynawską literaturę, ale na tą ksiażkę nie mam jakoś ochoty :) Jedmak okładka super i też moje pierwsze skojarzenie Dexter :) Pierwszy raz jestem na Twoim blogu, ale będę tutaj częściej wpadać
OdpowiedzUsuńhttp://qltura.blogspot.com/
~ Małgośka
OdpowiedzUsuńMam nadzieję, że tym razem czeka Cię miła niespodzianka. :)
Niecierpliwie wypatruję Twoich wrażeń z lektury "Podróży z małym bagażem", uwielbiam Tove Jansson.
Na "Geim" na pewno nie będę namawiać:) A na Ekrudę zapraszam oczywiście!
OdpowiedzUsuńLirael, "Podróż" jest dla mnie preludium do biografii Tove:)
OdpowiedzUsuńBiografię też mam. :) Niedawno było sporo recenzji na blogach i widziałam, że nie wszystkim się podoba, ale ja liczę na oczarowanie. :)
OdpowiedzUsuńMimo pewnych niedociągnięć, to chętnie bym zajrzała do tejże książki :) Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńTę książkę posiada moja przyjaciółka, która kupiła ją na targach. Mówiła, że nie jest zła, jednak szału nie było. Mi osobiście wulgaryzmy nie przeszkadzają, jednak w nadmiarze mogą stać się na dłuższą metę denerwujące. Odpuszczę sobie tę książkę.
OdpowiedzUsuńAniu, zajrzyj, chętnie dowiem się, co Ty o tej książce myślisz:)
OdpowiedzUsuńMadame K., tu nawet nie chodzi o to, że wulgaryzmów jest dużo. Sęk w tym, że nie ma tam żadnego innego mocnego elementu w warstwie językowej. A ja jestem łasa na fajną formę, wiarygodny język itp.;)
OdpowiedzUsuńJa też nie czytałam, ale to pewnie dlatego, że podobnie jak ty dryfuję poza głównym nurtem czytelniczym. ;)
OdpowiedzUsuńPomysł zaliczyłabym do grupy "nawet, nawet", ale skoro piszesz, że stłamszony przez warsztat, to podziękuję.
Widzę, że czytasz teraz Tove Jansson, którą - jak wiesz - uwielbiam. Mam nadzieję, że i ty dołączysz wkrótce do grona jej wielbicieli. :)
Kasjeuszku, czytam Tove, bo w wersji "dla dorosłych" w ogóle jej nie znałam. No i przygotowuję się do lektury biografii Tove. Książka już czeka w kolejce i kusi pięknym tytułem:)
OdpowiedzUsuń