Jeśli literatura litewska wraca na Ekrudę, w tle musi pojawić się Conrad Festival. Pamiętacie? Najpierw opowiadałam o spotkaniu z Kristiną Sabaliauskaitė, a później zachęcałam do przeczytania niezwykłej Silva rerum. W końcu nadszedł czas na książkę, która premierę miała właśnie w czasie Festiwalu. Wtedy mi umknęła, teraz to naprawię, bo takich książek przegapiać nie wolno. Sami zobaczycie.
Słusznie domyślacie się, że ta historia jest oparta na faktach. Autor złożył ją z opowieści różnych osób, bo losy tytułowej Marytė i jej rodzeństwa, to wcale nie był odosobniony przypadek. Dziś mało kto wie o Wolfskinder i pewnie tylko niewielu więcej zastanawia się, co znaczyło być Niemcem w powojennej Europie.
Gdzieś pomiędzy brutalnością i smutkiem tego przekazu, znajdziecie to, co w nim ważniejsze – przewijającą się wciąż refleksję, jak nisko upadła ludzkość. I pytanie, czy w świecie, w którym ludzie stali się groźniejsi niż najniebezpieczniejsze zwierzęta, będzie jeszcze kiedyś miejsce dla czegoś tak niesamowitego jak muzyka i literatura.
Mam na imię Marytė to książkowy odpowiednik filmów Smarzowskiego. Oglądaliście na przykład Różę? To są podobne światy ze wszystkimi swoimi chropowatościami, złymi ludźmi i brudem. Tak samo wbijają w fotel i na chwilę odbierają głos. Notabene Alvydas Šlepikas jest reżyserem i autorem scenariuszy, zdaje się więc, że tutaj tkwi sekret i dlatego właśnie ten obraz tak mocno przemawia do wyobraźni.
Sami widzicie, takiej książki nie można przegapić.
Zły czas
Akcja powieści Mam na imię Marytė zaczyna się mroźną zimą 1946 roku. W Prusach Wschodnich ciągle żyją niemieckie rodziny, które nie zdążyły uciec i których jeszcze nie przepędzono. Odebrano im wszystko, domy przekazano Rosjanom, dorobek całego życia przepadł. Mieszkają w zimnych ruderach, żywią się resztkami, obierkami, czymkolwiek. Zostały właściwie same kobiety i dzieci, losów mężczyzn mogą się jedynie domyślać. Mróz, głód, ludzie, którzy nie mają już żadnych hamulców – zagrożeń jest wiele.Oto kraina sponiewierana, zgwałcona i zabita. Oto powojenne Prusy*.Kiedy matki nie mogą już zadbać o swoje dzieci, sieroty wyruszają na Litwę. To niebezpieczne wyprawy, ale głód i wola przetrwania są silniejsze. I o tym właśnie jest powieść Alvydasa Šlepikasa – o niemieckich sierotach przemierzających litewskie lasy, o wilczych dzieciach.
Słusznie domyślacie się, że ta historia jest oparta na faktach. Autor złożył ją z opowieści różnych osób, bo losy tytułowej Marytė i jej rodzeństwa, to wcale nie był odosobniony przypadek. Dziś mało kto wie o Wolfskinder i pewnie tylko niewielu więcej zastanawia się, co znaczyło być Niemcem w powojennej Europie.
Czerwone plamy na czarno-białym świecie**
Powieść Šlepikasa składa się z fragmentów, które narrator nazywa "odłamkami przeszłości" i "kadrami pamięci". Takie filmowe skojarzenie udziela się czytelnikowi i właściwie już do końca pozostaje złudzenie, że ogląda się ponury czarno-biały film. Kamera przeskakuje często, ujęcia są wyraziste, a retrospekcja dodatkowo wzmacnia wrażenia. Chcesz czy nie, i tak będziesz miał przed oczami czerwone plamy na śniegu.Gdzieś pomiędzy brutalnością i smutkiem tego przekazu, znajdziecie to, co w nim ważniejsze – przewijającą się wciąż refleksję, jak nisko upadła ludzkość. I pytanie, czy w świecie, w którym ludzie stali się groźniejsi niż najniebezpieczniejsze zwierzęta, będzie jeszcze kiedyś miejsce dla czegoś tak niesamowitego jak muzyka i literatura.
Mam na imię Marytė to książkowy odpowiednik filmów Smarzowskiego. Oglądaliście na przykład Różę? To są podobne światy ze wszystkimi swoimi chropowatościami, złymi ludźmi i brudem. Tak samo wbijają w fotel i na chwilę odbierają głos. Notabene Alvydas Šlepikas jest reżyserem i autorem scenariuszy, zdaje się więc, że tutaj tkwi sekret i dlatego właśnie ten obraz tak mocno przemawia do wyobraźni.
Sami widzicie, takiej książki nie można przegapić.
* Alvydas Šlepikas, Mam na imię Marytė, s. 8.
Tytuł oryginału: Mano vardas – Marytė;
** Śródtytuły to cytaty z Mam na imię Marytė;
Tytuł oryginału: Mano vardas – Marytė;
Przełożyła Paulina Ciucka;
Dziękuję za książkę Wydawnictwu KEW
Każde słowo Twojej recenzji utwierdza mnie w przekonaniu, że muszę przeczytać tę powieść, zatem dzięki, że ją nam pokazałaš. Okładka jest niezwykła.
OdpowiedzUsuńZawsze mnie dziwi, kiedy dobre książki dryfują gdzieś na marginesie. Byłoby świetnie, gdyby było o nich głośniej! Baaardzo się cieszę, że się nią zainteresowałaś :)
UsuńAż mnie ciarki przeszły po plecach w poniedziałkowy poranek... "Róża" to dla mnie jeden z piękniejszych polskich filmów. Trudny, ale opowiedziany w niezwykły sposób. Do tego przejmująca muzyka. Nie wiem czy zwróciłyście na nią uwagę. Mikołaj Trzaska, który współpracuje ze Smarzowskim, dał się w 2012 roku przekonać i zagrał ją na OFF Festiwalu. Coś, co wydawało się szalonym pomysłem (lato, festiwal i taka muzyka?!) okazało się niesamowitym przeżyciem. Co można zrobić innego niż po prostu słuchać takiej mocnej historii? Niezależnie od jej formy: koncertu, filmu czy powieści...
OdpowiedzUsuńKsiążkę naturalnie dopisuję do listy.
Nie pamiętałam tej muzyki, ale już sobie znalazłam coś w sieci i podsłuchuję. Jest taka niepokojąca, do książki Slepikasa też pasuje. Dobry trop :)
Usuń"Obława" Kaczmarskiego mi zagrała w głowie.
OdpowiedzUsuńSlepikas nawet nie wie, ile skojarzeń budzi jego książka :) Róża, Kaczmarski, ciekawe co jeszcze się pojawi.
UsuńO niektórych na pewno wie, bo o nich rozmawialiśmy jeszcze przed publikacją :) Dziękuję za recenzję. Paulina Ciucka
UsuńJa dziękuję, że taką dobrą książkę nam Pani przybliżyła!
UsuńRacja, że raczej niewiele mówi się o Niemcach, którzy po wojnie zostali na terenach niegdyś okupowanych, więc ta relacja może być cenną lekcją historii. Nie słyszałam o Wilczych dzieciach, dlatego chętnie poznam te niewygodne i trudne historie.
OdpowiedzUsuńWydaje mi się, że raczej nie można nazwać tych ludzi okupantami. To były kolejne pokolenia (przynajmniej ci konkretni ludzie z książki, które mieszkały na tych ziemiach i nagle straciły wszystko. I masz rację, to dobra lekcja historii, bo ja też nigdy wcześniej o wilczych dzieciach nie słyszałam. Zawsze po takich książkach szukam kolejnych informacji :)
UsuńSkoro to kolejne pokolenia to sytuacja jest chyba jeszcze trudniejsza, bo ci konkretni ludzie w niczym nie zawinili. Z szukaniem informacji mam tak samo. Jestem świeżo po lekturze reportażu o Chinach i też czuję, że poznałam jakiś skromny wycinek, a wiele kwestii wciąż czeka na odkrycie :)
UsuńAch, powojnie to fascynujący okres, o którym jednak często zapomina się powszechnej świadomości - tak jakby kłopoty zwykłych ludzi kończyły się wraz z ustaniem wojennym działań. Osobną kwestią jest to, o czym wspomniała Dominika - przyjęło się, że o Niemcach należy mówić wyłącznie jako o agresorach, zbywając milczeniem fakt, że oni również padli ofiarą powojennej zawieruchy. Tymczasem zaślepienie i zachłyśnięcie się nazistowską ideologią, zawierzenie Hitlerowi i składanym przez niego obietnicom, okazało się także b. bolesne dla samych Niemców.
OdpowiedzUsuńZwłaszcza dla tych, którzy trzymali się na uboczu i wcale Hitlera nie popierali. Zwykli ludzie często obrywają rykoszetem, nie inaczej jest dzisiaj, prawda?
UsuńZło rodzi zło.......A to zło zrodziło się wcześniej w bolszewickiej Rosji i hitlerowskich Niemczech. A to co się działo już po wojnie to pokłosie tego co wcześniej człowiek zgotował drugiemu człowiekowi....
OdpowiedzUsuńI to wszystko, co dotyczy obojętnie jakiej nacji, która doznała potwornych prześladowań, boli, jak się czyta o tym...... a co przez tyle lat było przemilczane....
Książka warta uwagi...zgadzam się z Tobą, bo sama o Wolfskinder nie słyszałam.
Warta uwagi i bardzo poruszająca. Przypominają mi się te mocne sceny, chyba na trochę ze mną zostaną. Jeśli będziesz miała okazję, przeczytaj koniecznie.
Usuń